KWIAT PAPROCI 9

Ben Esra telefonda seni bosaltmami ister misin?
Telefon Numaram: 00237 8000 92 32

KWIAT PAPROCI 9
AKT d**gI – GRANICA WIEKÓW

Wszystko dookola trzeslo sie od spiewu ptaków. Gdzies w koronach drzew melodyjnie odzywala sie wilga. Wtórowal jej dzieciol, a w oddali slychac bylo kukulke.
Cos kapnelo Plaweckiemu na twarz, a do jego uszu doszlo ciezkie sapanie. Z trudem otworzyl oczy. Nad soba ujrzal brazowy, kudlaty leb, obwachujacy go ciekawie. Z rozdziawionej, zebatej, cuchnacej paszczy ponownie kapnela mu na czolo kropla sliny. Poderwal sie gwaltownie. Dziwny zwierz odskoczyl i pomknal ku zaroslom. Na chwile jeszcze przystanal i obejrzal sie, po czym zniknal w krzakach. Plawecki rozpoznal mlodego, rocznego moze, niedzwiedzia.
Skad tu niedzwiedz?! Czy uciekl komus ze zwierzynca? Gorzej, gdyby byl dziki. Taki mlokos móglby sprowadzic mu matke na kark. Ale skad by sie wzial niedzwiedz na Mazowszu w XX wieku?! Nie, na pewno komus uciekl. Moze temu calemu dziedzicowi, co nekal wioske? Plawecki obiecal sobie, ze zlozy temu dziedzicowi wizyte i powie, co o nim mysli.
W glowie mu huczalo. Pomacal reka i syknal z bólu. Z tylu czaszki wlosy byly sklejone zakrzepla krwia, a pod palcami wyczuwal solidnego guza. Musial porzadnie w cos walnac. Z trudem powstal i od razu sie zatoczyl. Byl w fatalnym stanie. Co sie, do cholery, stalo?! I gdzie sie wszyscy podzieli?! Rozejrzal sie, ale nikogo nie zobaczyl. Z cala pewnoscia byl na wzgórzu. Ale wygladalo jakos inaczej.
Wokól polany rosly deby i swierki, o tak poteznych rozmiarach, jakich jeszcze nigdy nie widzial. Gdzieniegdzie widac bylo buki, brzozy i graby, równie ogromne. Poszycie bylo tak gesto zarosniete krzakami, ze na kilka kroków nie bylo nic widac.
Glazy stojace wokól polany byly liczniejsze, niz zapamietal. Bylo ich co najmniej dwa razy tyle. I wygladaly o wiele bardziej swiezo. Od góry do dolu pokryte byly dziwnymi rysunkami, wykonanymi jakas brunatna farba.
Po stolach, lawach i ogniskach nie bylo nawet sladu. Za to na srodku polany lezal ogromny, plaski kamien. Plawecki automatycznie podszedl blizej. I od razu tez sie dowiedzial, co przyciagnelo tu niedzwiedzia.
Kamien pokryty byl ta sama substancja, co glazy otaczajace polane. A co gorsza, u jego podnóza lezaly ludzkie glowy, w róznym stadium rozkladu. Od nagich czaszek, których bylo najwiecej, przez na wpól zgnile i rozpadajace sie, az po niemal swieze. Wiekszosc z nich byla poobgryzana przez dzikie zwierzeta i robactwo. I natychmiast stalo sie jasne pochodzenie brunatnej farby, która wysmarowane byly wszystkie glazy. To byla krew.
Najblizej niego lezala glowa mlodziutkiej, jasnowlosej dziewczyny. Na jej twarzy zastygl grymas przerazenia. Gdy na nia patrzyl, z jej pólotwartych ust wylazl ogromny, polyskujacy metalicznie, chrabaszcz. Pokrecil sie chwile po martwych ustach i zaczal powoli obgryzac wysuniety lekko jezyk. Plawecki odwrócil sie i zwymiotowal.
Co to za koszmarne miejsce?! Nagle uslyszal slaby jek. Rozejrzal sie i zobaczyl w trawie Józefine. Lezala niemal w tym samym miejscu, co on. Alez z niego duren! Rozgladajac sie dookola, nie zbadal nawet miejsca obok siebie.
Podbiegl do niej i zaczal klepac ja po twarzy.
– Obudz sie! Slyszysz mnie?! Obudz sie!
– Oooch… – Pustólecka otworzyla oczy. – Co sie stalo?
– Pojecia nie mam. Nie wiem, gdzie jestesmy. Wszyscy gdzies znikneli.
Pustólecka zamknela oczy. Gdy znowu je otworzyla, jej spojrzenie bylo duzo przytomniejsze.
– Jak to, nie wiesz gdzie jestesmy?!
– Sama zobacz!
Pomógl jej wstac. Zgubila gdzies swoje okulary, ale wygladalo, ze daje sobie bez nich rade. Gdy rozgladala sie dookola, on podniósl lezacy w trawie Korzen. Lepiej bylo go miec przy sobie. Co jak co, ale w tym miejscu na pewno przyda sie jego zdolnosc do leczenia ran. Ale co to bylo za miejsce? Gdzie oni trafili, nadzy i bezbronni? I jak? A moze… A moze to sprawka Korzenia?!
Raptem uslyszal przerazliwy krzyk Józefiny. Zobaczyl ze stala przy kamieniu, blada jak trup, wpatrzona w lezace przy nim upiorne trofea. Podbiegl i podtrzymal ja, gdy zaczela sie slaniac na nogach. Podprowadzil ja na skraj polany i posadzil pod drzewem.
– Co to za miejsce, Lucjanie? – wyszeptala z twarza ukryta w dloniach. – Gdzie my jestesmy? To chyba jakis sen?!
– Pojecia nie mam – powtórzyl. – Ale musimy znalezc pomoc. Rozejrze sie tu troche.
Powoli obszedl dookola cala polane. Miedzy drzewami znalazl malutkie zródelko, ciurkajace sposród korzeni wielkiego debu i splywajace cienkim strumyczkiem w dól zbocza. Lyknal troche zimnej, przejrzystej jak krysztal, wody, potem obmyl zbolale cialo. Poczul sie o wiele lepiej. Napil sie jeszcze raz, do syta, a potem przyprowadzil tu Pustólecka. Byla jak nieprzytomna. Widok glów musial nia poteznie wstrzasnac. Nie reagowala wcale, gdy zaczal obmywac jej twarz.
Wstal i spojrzal wzdluz plynacego po zboczu strumyczka. Daleko w dole widac bylo przeswit pomiedzy drzewami. W jednej chwili podjal decyzje.
– Zostan tu i nie ruszaj sie – nakazal Józefinie. – Ide sie rozejrzec.
Nie zareagowala. Szeroko otwarte oczy i bledne spojrzenie swiadczyly, ze wciaz jest w szoku. Trzepnal ja lekko po twarzy, raz i d**gi. Zaczela piszczec, wymachujac na oslep rekami. Chwycil jej twarz w dlonie i pocalowal. Trzymal tak, dopóki nie zaczelo jej brakowac oddechu, i dopiero wtedy puscil. Odetchnela gleboko i rozejrzala sie, jakby obudzona ze snu.
– Co ty robisz? – obruszyla sie. – Nie bij mnie!
– Poczekaj tutaj, ide znalezc jakas pomoc – powtórzyl cierpliwie. – Nigdzie nie odchodz.
– Tak, jasne – skinela glowa.
Kleknela przy zródelku i zaczela pic. Wygladalo na to, ze doszla w koncu do siebie. Odwrócil sie uspokojony, i zaczal schodzic w dól.
*
Tak, to bylo miejsce z jej snów. To wlasnie tutaj miala go spotkac. Usiadla wygodnie, polozywszy luk obok siebie. Teraz musi tylko poczekac
*
Schodzil powoli po zboczu, Stapal ostroznie bosymi stopami, nie chcac sie zranic. U podnóza natrafil na caly las gestych paproci, siegajacych mu niemal do ramion. Przedzieral sie przez nie ostroznie. Kto wie, czy w poblizu nie siedzi jakis inny niedzwiedz. Albo, co gorsza, tajemniczy obcinacze glów. Przystawal wiec co chwile i nasluchiwal. Jednak, poza spiewem ptaków, nie bylo niczego slychac.
Stanal na palcach i rozejrzal sie. Nie widzial zadnego przeswitu, chyba musial zmylic kierunek. Co za glupiec z niego! Powinien przeciez isc wzdluz strumyczka. Wlazl na ogromny, zwalony pien. Tak, musi isc bardziej na prawo. Tam bylo wyraznie widac jakas polanke. Obejrzal sie. Nie wiedzac nawet kiedy, oddalil sie od wzgórza na tyle, ze juz go nie widzial. Na szczescie wciaz jeszcze pamietal kierunek. No, przynajmniej tak sadzil. Mial tylko nadzieje, ze Józefina nie zrobi zadnego glupstwa.
Gdy chcial zejsc z pnia, cos trzasnelo pod jego stopami i zapadl sie nagle w dól. Przegnily i spróchnialy ze starosci pien nie wytrzymal ciezaru Plaweckiego. W oka mgnieniu znalazl sie na dole, wewnatrz pnia. Na glowe posypaly mu sie zwaly próchna i mnóstwo robactwa. Kaszlac i plujac wyskoczyl na zewnatrz i runal na mech. Niech to szlag! Przetarl oczy, wstal i w tej samej chwili wrzasnal, podskakujac do góry. Spod nóg smyrgnal mu niemal dwumetrowy zaskroniec. Odetchnal z ulga i usmiechnal sie. Szkoda, ze uciekl. Moze udaloby sie zdobyc cos do jedzenia.
Otrzepal sie i nagle zmartwial. Korzen! Gdzie jest Korzen?! Musial go zgubic, kiedy pien sie pod nim zarwal. Rzucil sie na kolana i zaczal grzebac w zwalach próchna.Musial koniecznie go znalezc! Wspomnial wszystko to, co o Korzeniu mówila Borowikowa. Sam sie przeciez przekonal o jego leczniczych zdolnosciach. Jesli wiec znalezli sie w tym miejscu z powodu Korzenia, to takze dzieki niemu moga powrócic.
Gdy juz tracil nadzieje, poczul pod palcami znajomy, falliczny ksztalt. Omal nie oszalal z radosci. Kiedy wzial go do reki, próchno i smieci natychmiast same sie z niego osypaly. Odetchnal z ulga, podniósl glowe i zobaczyl wysuwajace sie ze szczeliny w pniu dlugie cielsko. Ciemnoszare, z czarnym zygzakiem na grzbiecie. Zmija byla gruba, jak jego przegub, dluzsza od widzianego chwile wczesniej zaskronca. Na widok czlowieka zatrzymala sie, uniosla glowe i syknela ostrzegawczo. Widzial wpatrzone w siebie paciorkowate oczka, z pionowa, gadzia zrenica i rozdwojony jezyk. Znieruchomial. Wstrzymal oddech, starajac sie nie draznic gada. Chwila ciagnela sie w nieskonczonosc. W koncu zmija uspokojona bezruchem czlowieka, opuscila glowe i popelzla w dól. Przez chwile czul dotyk jej cielska, przesuwajacy mu sie po nogach. Z trudem opanowal obrzydzenie. Gdy po chwili sie obejrzal, zmija niknela w paprociach.
Odetchnal z ulga po raz wtóry i otarl pot, perlacy mu sie na twarzy. W koncu chyba pech go opuscil. Wprawdzie jad zmii nie jest smiertelny, ale gdyby ukasila go tak ogromna sztuka… A jesli nawet by przezyl, ukaszenie sprawiloby niemalo klopotów, zostawiajac wszystko na glowie Józefiny. Bal sie nawet myslec, co by wtedy bylo.
Gdy zaczal wstawac, nieoczekiwanie zmrozil go ponowny syk. Ze szczeliny zsuwala sie kolejna zmija, jeszcze wieksza od poprzedniej. Nauczony doswiadczeniem znów znieruchomial. Jednak ten gad byl w duzo agresywniejszym nastroju. Otworzyl powoli paszcze i ukazaly sie dlugie, paro centymetrowe kly, ociekajace bursztynowym plynem. Zmija podpelzla tak blisko, ze rozdwojonym jezykiem muskala twarz Plaweckiego. Przymknal oczy. Rozleglo sie ponowne sykniecie i zmija uniosla wyzej leb. Widac bylo, ze szykuje sie do ataku. Obronnym gestem wysunal przed siebie Korzen. Swisnelo, a tuz kolo ucha poczul podmuch powietrza. Zmija podskoczyla i zaczela rzucac sie na wszystkie strony. Plawecki, oberwawszy ogonem, odtoczyl sie na bok i szybko powstal. I zaraz zobaczyl, co sie stalo.
Plaski leb gada przyszpilala do pnia dluga strzala, zakonczona czerwonozólta lotka. Zmija miotala sie jeszcze przez chwile w agonii, az w koncu zwisla bezwladnie. Plawecki odetchnal, ale zaraz rozejrzal sie dookola. Nikogo. A przeciez strzala nie wziela sie znikad! Rozejrzal sie dookola.
– Hop, hop! – zawolal.
Gdzies za jego plecami trzasnela galaz. Odwrócil sie blyskawicznie i zauwazyl jakis ruch. Przez ulamek sekundy mignela mu wiotka, dziewczeca postac.
– Hej! – wrzasnal.
Zadnej odpowiedzi. Dziewczyna zniknela jak duch. A moze to byl duch? Moze to znowu sprawka Korzenia? Plawecki przypomnial sobie, ze zaslonil sie nim przed zmija. Naprawde, nie wiedzial co o tym myslec. Ale teraz nie bylo na to czasu. Musial znalezc pomoc dla siebie i Józefiny. A skoro jego wybawczyni, czy wybawcy, nie kwapili sie do kontaktu z nim, musial szukac dalej.
Odetchnal ponownie, rozejrzal sie i ruszyl w strone zauwazonej wczesniej polanki. Przedzieral sie ostroznie przez gaszcz paproci, nie chcac natrafic na pierwsza zmije. Gdy jednak w koncu stanal na polanie, zawiódl sie sromotnie.
*
Gdy tylko zniknal w krzakach, z zarosli wysunela sie po chwili mlodziutka, czarnowlosa dziewczyna. Spojrzala czujnie za Plaweckim, a potem podeszla do martwej zmii. Przelknela sline przez scisniete strachem gardlo. Mimo bezruchu, martwy gad wciaz budzil respekt.
Przyklekla przed nim i zamknela oczy.
– Wybacz mi, ze odebralam ci zycie – wyszeptala. – Nie moglam pozwolic, abys skrzywdzil tego czlowieka.
Spomiedzy zacisnietych powiek polecialy lzy.
*
Pustólecka zaczela sie niecierpliwic. Gdzie on jest?! Nie ma go i nie ma! Tak to jest, gdy trzeba polegac na mezczyznach. Nie bedzie dluzej czekac, cokolwiek nie mówil. Nie zamierzala zostawac ani chwili dluzej w tym przekletym miejscu.
Sterta glów przy kamieniu przyprawialy ja o groze. Wiele rzeczy w zyciu widziala, rózne rzeczy sama robila. Bywala bezwzgledna ponad wszelka miare, ale cos takiego…
Poza tym nie podobala sie jej okolica. A zwlaszcza okoliczna fauna. Z jednego drzewa posypaly sie na jej nagie ramiona drobne, zólte mróweczki. Ich ukaszenia palily zywym ogniem. Do twarzy kleily jej sie pajeczyny, na glowe spadaly pajaki, gryzly komary i baki. Jak gdyby wszelkie okoliczne robactwo zlecialo sie do niej, zwabione swieza krwia. Gdy usiadla na chwile, natychmiast oblazly ja kolejne mrówki, tym razem duze i czarnorude. Powlazily jej w takie miejsca, o których lepiej nawet nie myslec, Sporo czasu uplynelo, zanim sie ich pozbyla.
– Buuboo, buuubooo! – zahuczalo jej nad glowa.
Obejrzala sie przestraszona, ale nic nie zobaczyla. Dziwne hukanie rozleglo sie ponownie. Wpatrywala sie uwaznie w galezie nad glowa. Nic. Nagle spostrzegla jakis ruch. I w tym samym momencie zobaczyla tez wielkiego ptaka z haczykowatym dzióbem, pomaranczowozóltymi oczyma, o szarobrazowym upierzeniu. Jego okragla glowa zakonczona byla dwoma, wygietymi na ksztalt rogów, piórami. Siedzial w tym samym miejscu, w które przed chwila tak uwaznie sie wgapiala. Szata jego piór tak dokladnie zlewala sie z otoczeniem, ze zauwazyla go dopiero wtedy, gdy sie poruszyl. Byl to puchacz, ale Pustólecka tego nie wiedziala. Nie wiedziala tez, czy ptak stanowi jakies zagrozenie. Byl wprawdzie dosc duzy i patrzyl na nia niezbyt przyjaznie, ale przeciez to tylko zwykly ptak! Puchacz uniósl glowe, zaklapal haczykowatym dziobem i rozlegl sie nieprzyjemny klekot. Z kilku stron odpowiedzialy mu podobne odglosy. O nie! Zgraja takich ptaszydel to zdecydowanie za duzo! Nie zostanie tu ani chwili dluzej!
Pustólecka zaczela ostroznie schodzic ze wzgórza. Nie widziala w która strone poszedl Plawecki, wiec szla w kompletnie przypadkowym kierunku. Na chybil trafil wybrala pólnoc. Oddalala sie wiec od Plaweckiego, który ruszyl na zachód, ale nie miala o tym pojecia. Szla ostroznie. Pamietala dobrze wariacka jazde po zboczu z Plaweckim i nie zamierzala tego powtarzac samotnie.
U podnóza wzgórza natrafila na gaszcz wielkich paproci. Zastanawiala sie przez chwile, czy one tez kwitna. Kwiaty i korzenie takich paproci musialy byc przeogromne. Jednak w tej chwili miala co innego na glowie.
Odetchnela i ruszyla dalej. Co kilkanascie kroków stawala na palcach i rozgladala sie. na daremnie. Ze wszystkich stron otaczal ja gesty las. Co gorsza, nie wiedziala juz, w którym kierunku znajduje sie wzgórze. Wyglada na to, ze zabladzila. Chciala zawolac Plaweckiego, ale wspomnienie obcietych glów skutecznie zakneblowalo jej usta. Nie wiadomo, kto by ja uslyszal. Lepiej nie ryzykowac.
Raptem gdzies z boku uslyszala jakies odglosy. Brzmialo to troche jak szczekniecia. Czyzby psy? A jak psy, to i ludzie! Ruszyla ostroznie w tamtym kierunku. Po pewnym czasie drzewa przerzedzily sie troche i wyszla na mala polanke.
Na srodku polany lezalo kilka psów. A wiec dobrze myslala! Jak sa psy, to i ludzie sa gdzies w poblizu. Byle tylko nie ci od obcinania glów, skarcila sama siebie. Podeszla do najblizszego psa. Wygladal na owczarka niemieckiego. Miala kiedys takiego. Nie zwracal na nia uwagi, zajety czyms lezacym w trawie. Zerwal sie dopiero, gdy podeszla calkiem blisko. Wyszczerzyl kly i warknal glucho. Za nim poderwaly sie pozostale. Teraz dopiero zauwazyla to, co powinna wczesniej. Wszystkie wygladaly jednakowo i nie byly to wcale owczarki. To byly wilki.
Wilki! O Boze! Ale sie wpakowala. Zaczely otaczac ja pólkolem. Katem oka zobaczyla, ze w trawie lezala na wpól zjedzona sarna. A wiec bronily swojej zdobyczy. Zaczela sie pomalu cofac, starajac sie nie wykonywac gwaltownych ruchów. Wilki pomalu szly za nia, warczac wsciekle. Nie wytrzymala tego napiecia. Gdy doszla do krzaków, wsunela sie w nie, odwrócila i puscila biegiem prosto przed siebie. Zdawalo jej sie, ze lada chwila poczuje kly zaciskajace sie na jej ciele. Nie zwazala na galezie bijace ja po twarzy, szarpiace za wlosy. Nie zwazala na kamienie i galezie, raniace stopy. Chciala znalezc sie od tego miejsca jak najdalej.
Wilki nie gonily jej. Odstraszywszy intruza, wrócily do przerwanej sjesty. Ale ona tego nie wiedziala.
*
Polana byla kompletnie pusta, zadnego sladu czlowieka. Nie prowadzila tez do niej zadna sciezka, która ewentualnie mozna by trafic do ludzkich siedzib. Ech… Co on wlasciwie sobie wyobrazal? Takich polan sa w lasach dziesiatki, jesli nie setki. I wcale przeciez nie oznaczaja obecnosci ludzi. Niepotrzebnie stracil czas, musial wymyslic cos innego.
Nad glowa wrzasnela mu sójka. Chwile pózniej w zaroslach rozdzwonily sie zieby. Trzasnela galaz. Cos ciezkiego szlo przez krzaki w jego kierunku. Rozejrzal sie za jakas bronia. Jesli to kolejny niedzwiedz…
Zarosla rozchylily sie i wyjrzal z nich rogaty leb. Po chwili ukazalo sie cale cielsko i na polane wyszedl ogromny, plowy byk. Co za ulga! Plawecki mial ochote spiewac z radosci. Skoro jest bydlo, to i ludzie sa w poblizu. Na pewno ktos bedzie szukal tego byka.
Smialo ruszyl w kierunku zwierzecia. Ten lypnal na Plaweckiego raz i d**gi przekrwionym okiem, sapnal i grzebnal racicami ziemie. Najwidoczniej szykowal sie do ataku. Nim spanikowany Plawecki zdazyl zareagowac, byk z opuszczonym lbem ruszyl prosto na niego. Odsunal sie z przed rogów w ostatniej chwili, ale, potracony barkiem, runal w trawe. Podniósl sie natychmiast. Byk, szarpiac racicami ziemie, szykowal sie do kolejnej szarzy. Plawecki odwrócil sie i pognal w kierunku najblizszego drzewa. Za soba slyszal zblizajacy sie tetent. Dopadl do drzewa, chwycil Korzen w zeby i wciagnal sie na najblizszy konar. Zrobil to w ostatniej chwili. Gdy tylko sie usadowil, drzewo zatrzeslo sie od uderzenia. Zlapal za galaz w sama pore, ratujac sie przed upadkiem. Spojrzal w dól. Byk stal pod drzewem i obserwowal go chciwie, z trudem zadzierajac w góre wielki leb. Dopiero teraz zauwazyl, ze jeden bok zwierzecia zlany jest krwia. To by wyjasnialo jego agresywne zachowanie. Kto mógl tak okaleczyc to zwierze?! Przeciez nie wlasciciel. Tak dorodne byki byly warte mnóstwo pieniedzy wsród hodowców.
Byk podniósl nagle glowe i nadstawil uszu. Plawecki poszedl za jego przykladem, jednak nie slyszal absolutnie nic. Zaraz… Cisza byla wlasnie absolutna, az w uszach dzwonilo. Nawet ptaki przestaly spiewac. Plaweckiemu wydawalo sie, ze slyszy bicie swego serca. W poblizu cos sie czailo. Byk sapnal i ruszyl w kierunku krzaków. Na skraju zarosli przystanal jeszcze, obrócil sie bokiem i wtedy wreszcie Plawecki go rozpoznal. Znal to zwierze! Znal ze starych rysunków i rycin w ksiazkach historycznych, które przegladal jeszcze w czasach szkolnych. To byl tur.
Tur! Skad tutaj tur?! Przeciez te zwierzeta wymarly dawno temu i to wlasnie tu, na Mazowszu, padly ostatnie z nich. Przez tyle lat nie mogly przeciez uchowac sie niezauwazone. Gdzie on trafil?! Najpierw niedzwiedz, potem zmije niespotykanej wielkosci, a teraz tur. O co tu chodzi?! Plawecki pokrecil ze zdziwienia glowa i zeskoczyl z drzewa. Gdy tylko jednak dotknal stopami ziemi, pojal ze popelnil blad. Przeciez w poblizu czailo sie cos, co sploszylo tura i uciszylo ptaki. Chcial wrócic na drzewo, ale bylo juz za pózno.
Nie wiadomo kiedy, nie wiadomo skad, otoczyli go ludzie. Odziani w skórzane ubrania i futra, uzbrojeni we wlócznie, luki i topory, wygladali, jak z innej epoki. Odrobine nizsi od niego, smagli, przewaznie ciemnoocy i ciemnowlosi. Szczupli i zylasci, raczej zwinni, niz silni. To na pewno oni zranili tura i teraz szli jego tropem.
Przelozyl Korzen do lewej reki i uniósl prawice w pozdrowieniu. Nie zareagowali na ten, pokojowy przeciez na calym swiecie, gest. Zauwazyl, ze wpatrywali sie w jego lewa dlon. A raczej w Korzen, który w niej trzymal. Czy wiedzieli, co to jest? Nie dano mu czasu, aby sie nad tym zastanowic. Padl krótki rozkaz z ust któregos z wojowników. Plawecki poczul uderzenie w tyl glowy i stracil przytomnosc, po raz kolejny w ciagu niewielu godzin.
*
Biegla przed siebie bez opamietania. Piersi hustaly sie ciezko na wszystkie strony, w takt jej kroków. Nawet nie próbowala ich przytrzymywac. Nie myslala o niczym. Chciala sie tylko jak najpredzej wydostac z tego upiornego lasu. Z ludzmi potrafila sobie radzic, ale dzikie zwierzeta to juz zupelnie co innego.
Przystanela zdyszana. Oparla dlonie na kolanach i z trudem lapala oddech. Powoli wracala jej jasnosc myslenia. Niepotrzebnie chyba sie tak zagonila. Przeciez wilki wcale jej nie scigaly, a ona uciekla spanikowana, jak jakas idiotka. O nie, to juz sie wiecej nie powtórzy.
Gdy tak monologowala, raptem dobieglo ja rzenie konia. Ludzie! Tam sa ludzie! Nieprzytomna ze szczescia, ruszyla w tamtym kierunku. Byla gotowa na wszystko, byle sie stad wydostac. Nawet, jesli mialoby ja to kosztowac glowe.
Wypadla z krzaków i runela jak dluga. Z trudem pozbierala sie z ziemi, klnac pod nosem. I nagle zdala sobie sprawe, ze nie jest juz sama.
Znajdowala sie na lesnej drodze, choc bardziej przypominala ona sciezke. Na drodze tej stalo kilkunastu jezdzców. W spiczastych helmach na glowach, ubrani w kolczugi, z wlóczniami w rekach i mieczami u boków, z dlugimi, trójkatnymi tarczami, przygladali sie jej z niepokojem. Nie widziala siebie samej, wiec nie rozumiala ich obaw. Byla naga i bosa, brudna, ublocona i podrapana, a we wlosach miala caly okoliczny zielnik. W pierwszej chwili nie zrozumiala, co mówia. Dopiero po chwili dotarlo do niej, ze rozmawiaja jakas archaiczna polszczyzna.
– Na Jezu Krysta! Mamuna na nas wylazla! – zaskamlal mlody i pryszczaty.
– Glupis?! To boginka jest, lebo dziwozona jaka! – poprawil go d**gi, chudy jak szczapa.
– Zaklnie nas! – przezegnal sie trzeci. – Tfu, tfu, na urok, na zle!
– Ubijmy poczware, nim czar na nas rzuci! – warknal wysoki wojownik z czarnym wasem i siegnal po luk.
Paru innych poszlo za jego przykladem. Zdretwiala. Ci durnie naprawde moga ja zabic. Musi ich jakos do siebie przekonac.
– Ratujcie! – zajeczala, wyciagajac ku nim rece.
Z konia zeskoczyl jeden z jezdzców, wysoki i barczysty. W odróznieniu od reszty, ten mial na sobie zbroje z drobnych, zachodzacych na siebie, lusek. Pewnie byl ich dowódca. Powstrzymal gestem podwladnych, podszedl do niej i przylozyl jej do gardla miecz.
– Cos za jedna, dziewko?! I skades sie tu wziela?!
– Nie wiem! Obudzilam sie na wzgórzu z glazami – wyjeczala, ku wlasnemu zdumieniu, zgodnie z prawda. – Wokól bylo pelno odcietych glów. Ucieklam stamtad az tutaj.
– Wzgórze? Glowy? – zainteresowal sie dowódca. – W która strone to?
– Tam gdzies – wskazala reka za siebie.
Do dowódcy podszedl jeden z jego podwladnych, rudy i piegowaty.
– Prawde to gadasz aby? – spytal. – Gadaj no lepiej, cos za jedna, a nuze!
Zlapal ja pelna garscia za wlosy i szarpnal. Wlosy rozsypaly sie, odslaniajac wpiety za uchem Kwiat. Rudy zawyl i odskoczyl od niej, jak oparzony.
– Jezukryscie! Wiedzmaaa! Galindka!
Dowódca odskoczyl za przykladem rudego. Rudzielec przy okazji potknal sie o wiszaca zbyt nisko pochwe od miecza, i runal jak dlugi. Natychmiast zebral sie w sobie i popelznal w tyl, na samych niemal posladkach. Wygladalo to przekomicznie i normalnie Pustólecka ryknelaby smiechem, gdyby sytuacja nie byla tak powazna.
– Chcialas nas wciagnac w zasadzke?! Suko! – krzyknal dowódca i na powrót przylozyl jej miecz do gardla.
Ostrze zaklulo, a po szyi splynal strumyczek krwi. Pustólecka sprezyla sie w sobie.
– Od razu zem gadal, coby ubic to scierwo! – wysoki z wasem naciagnal luk.
– Niechajcie!
Do dowódcy podszedl, najstarszy chyba z jezdzców, o dlugiej, szpakowatej brodzie.
– Odlóz miecz, Zbylut, a ty, Semko, luk schowaj! – nakazal.
– Oczadzial zes to, Msciwoju?! – podskoczyl na posladkach rudy. – Toc to wiedzma galindzka! Na przeszpiegi ci ja przyslali!
– Na przeszpiegi, czy nie, nie wnikac nam w to – mruknal Msciwój. – To jeno wiem, ze ksiaze nasz, Maslaw, nie po to pozawieral rozejmy z Jacwieza, zebyswa tera pokój naruszali ubijajac jedna z nich.
Wszyscy umilkli. Msciwój, rad z wywolanego efektu, kontynuowal.
– Wiesci sa, ze Kazko krakowski na nas ma isc, z sila wielka, w sojuszu z Jaroslawem ruskim. Mus nam zebrac co rychlej wojów jak najwiency do kupy. A jesli Jacwiez za naszymi plecami sie podniesie, trza bedzie zostawic tu, na granicy, grody licznymi zalogami obsadzone. A wtedy i nasze sily mniejsze beda.
– Alec to przecie Galindka jest – burknal rudy, podnoszac sie z ziemi. – A przynajmniej patrzy na taka. A Galindowie i Jacwingi ciegiem wojuja ze soba. Z Galindami Maslaw rozejmu nie zawieral.
-Nie zawieral – zgodzil sie Msciwój. – Ale jak Galindy w zemscie zaczna najezdzac wszystkich wokól, to i Jacwiez sie wscieknie.
Pustólecka sluchala ich rozmowy i ogarnialo ja coraz wieksze zdumienie. Poczatkowo miala ich za jakichs zacofanych kmiotków-przebieranców z jakiejs zapadlej wioszczyny. Teraz, przysluchujac sie klótni, pojela ze jest gorzej, niz do tej pory sadzila. Wszystko wskazywalo na… na cos zupelnie niemozliwego. Nie dokonczyla mysli. Wlasnie zaczely wazyc sie jej losy.
– To co z nia zrobimy? – spytal wysoki Semko. – Mielim przecie cery komesa szukac.
– Zabierzem ja do grododzierzcy w Wiznie – zaproponowal Msciwój. – Moze uda sie ja wymienic. A póki co, trza nam sie stad wynosic. Za daleko my na ich ziemie weszli w poszukiwaniach. A tego nam, mimo rozejmu, plazem nie puszcza.
Do rozmawiajacych podszedl kolejny ze zbrojnych. Tlustawy, o swinskich, kaprawych oczkach.
– Ja to bym ta wiedzial, co z nia zrobic…
Obrzucil Pustólecka sliskim spojrzeniem, tak namacalnym, az poczula dreszcz obrzydzenia. Grubas, oczywiscie, zinterpretowal to po swojemu.
– Widzicie? Az sie trzesie z zadzy. Patrzajta jeno, cyc jak sie patrzy, a i reszta tez niczego sobie.
– Pono Galindki maja dwie szpary, miasto jednej – oblizal sie rudy. – A niektóre nawet i trzy…
– Dajcie pokój – mitygowal ich Msciwój. – Myslicie to, ze za gwalt mscic sie nie beda? A ty, Szczywól, to ciegiem jeno o jednym! Kiedys zgubi cie to, obaczysz.
– Jak ci kuska juz nie staje, to nie musisz! – zarechotal Szczywól. – Co nie, chlopy?
Msciwój dosiadl na powrót konia.
– Pomnijcie, zem was ostrzegal. Obysta nie pozalowali tej chwili slabosci.
Ale nikt juz go nie sluchal, choc wkrótce mieli sie przekonac, jak prorocze byly jego slowa. Wszyscy zbrojni, poza Msciwojem i jeszcze jednym jezdzcem, o rybich, wylupiastych oczach, zsiedli z koni, uwiazawszy je przedtem gdzie kto mógl. Otoczyli w milczeniu Pustólecka. Gdy zaczela sie cofac, chwycili ja, powalili na ziemie i przytrzymali. Dwóch z nich odciagnelo jej nogi na boki. Grubas, przezwany Szczywolem, pierwszy wcisnal sie miedzy jej uda. Spod kolczugi wyluskal krótkiego, grubego czlonka.
– Spodoba ci sie, wiedzmo – zarechotal, pokazujac jej sczerniale pienki zebów. – Obaczysz.
– Uwazaj, jak czar jaki na ciebie rzuci, to ci kuska razem z jajcami odpadnie! – ostrzegl rybiooki z wysokosci siodla.
– Czar? – zarechotal Szczywól ponownie. – Jak jej kutasem morde zatkam, to i czaru rzucic jej nie lza. Juz ja jej zaraz, aaarghh!
Pomiedzy zebami Szczywola wyrósl nieoczekiwanie lsniacy, trójkatny szpikulec na drewnianym drzewcu. Z otwartych do krzyku ust buchnela krew, prosto na twarz Józefiny, zalewajac jej oczy i kompletnie oslepiajac. Nie mogla wiec widziec wydarzen, które rozegraly sie na drodze z szybkoscia blyskawicy.
– Jacwingi! – zawyl rybiooki, po czym charczac zwalil sie z konia, gdy pierzasta strzala przebila mu szyje na wylot.
– Do broni! – wrzasnal Zbylut.
– W konie, durnie, w konie! Nie uradzim im przecie! – wrzasnal Msciwój.
Po czym spial wierzchowca i pognal droga, zarzucajac na plecy tarcze. Doswiadczenie odnioslo skutek. Natychmiast polecialo za nim kilka strzal, ale wszystkie utkwily w tarczy. Paru zbrojnych próbowalo pójsc w jego slady. Jeden runal na ziemie, gdy miedzy lopatkami utkwily mu trzy strzaly. d**gi, ten chudy niczym szczapa, juz dosiadl nawet konia. Niestety, zapomnial go odwiazac. Gdy schylil sie do wodzy, z boku doskoczyl do niego wojownik w skórzanej zbroi i pchnieciem wlóczni zwalil z siodla.
Z krzaków wyskakiwalo coraz wiecej napastników. Osaczani ze wszystkich stron jezdzcy padali jeden po d**gim. Walke mieli przegrana juz na samym poczatku. Pozbawieni koni uwiazanych do drzew i krzewów, stracili cala swoja przewage nad pieszymi napastnikami. Pustólecka przecierajac zalane krwia oczy, slyszala szczek broni, przeklenstwa, wrzaski i jeki umierajacych. Miala wielka ochote uciec, ale nie mogla sie ruszyc. Konajacy grubas, ze sterczaca z potylicy strzala, rzezac i miotajac sie w agonii, przygniótl ja swym cielskiem unieruchamiajac na amen. Wierzgajac nogami próbowala go z siebie zrzucic. Z marnym efektem, przesunal sie tylko troche. Odzyskala za to widzenie w jednym oku. Dzieki temu mogla byc swiadkiem ostatecznego pogromu niedoszlych gwalcicieli.
Byla w szoku. Nigdy nie widziala tak okrutnej rzezi. Bez zadnego planu, bez zadnej finezji, jedynie brutalna sila. Wojownicy rabali sie nawzajem mieczami i toporami, kluli wlóczniami, dzgali sztyletami. Niektórzy z nich w bitewnym szale zapominali o parowaniu ciosów. Obroncy, choc mniej liczni i wzieci z zaskoczenia, byli jednak lepiej uzbrojeni i stawiali zaciety opór. Co chwile którys z walczacych padal na ziemie.
Jeden z jezdzców wzial zamach i wbil topór gleboko w czaszke napastnika, rozrabujac ja az po zeby. Bron ugrzezla jednak tak mocno, ze wlasciciel nie mógl jej wydobyc. Wykorzystali to napastnicy. Jeden cieciem miecza odrabal przy lokciu reke trzymajaca bron, a dwaj pozostali wbili jednoczesnie swoje miecze w okaleczonego przeciwnika, w brzuch i w gardlo. Odwrócila z obrzydzeniem glowe. Jej uwage przykul jednak glosny wrzask. Czarnowasy Semko, ten który pierwszy chcial ja zabic, zostal wlasnie przyszpilony wlócznia do drzewa. Miotal sie chwile dziko, podrygujac, potem oklapl i zwisl bezwladnie. Wydalo sie jej, ze patrzy na nia z wyrzutem.
Nie miala czasu sie jednak dalej sie przygladac, gdyz przyskoczyl do niej rudy. Byl ranny, w paru miejscach z kolczugi sterczaly brzechwy strzal.
– To twoja wina! To tys na nas zatracenie zeslala! – wrzasnal. – Zdychaj, suko!
Zamachnal sie mieczem, a ona przymknela oczy, w oczekiwaniu na cios. Przygnieciona zwlokami, nie mogla sie nawet zaslonic. Jednak uderzenie nie nastapilo. Którys z napastników, wyjac dziko, przebiegl rudemu za plecami i jednym ciosem topora zdjal mu glowe z karku. Bezglowy kadlub, tryskajac krwia, postapil pare kroków, zatrzymal sie i ponownie ruszyl dalej, wymachujac bezwladnie mieczem.
Kawalek dalej, pod drzewem, bronil sie Zbylut. Wsparty plecami o pien odcinal sie kilku napastnikom, wodzac przed soba klinga miecza. W tamtym to kierunku potoczyl sie trup rudego. Napastnicy, ostrzezeni przez towarzyszy, odskoczyli na boki i naprzeciw dowódcy znalazl sie raptem jego niezyjacy podwladny. Zbylut zamarl w bezruchu, zdumiony nieoczekiwanym widokiem. To go zgubilo. Bezglowy trup rudego, wciaz wymachujac mieczem, wbil klinge swemu dowódcy w piers, ponizej obojczyka. Dopiero wtedy, jakby z zadanym ciosem, wyplynely z rudego resztki zycia. Osunal sie na kolana i padl bezwladnie na bok. W jego slady poszedl Zbylut, usilujac wydobyc z ciala ostrze. Napastnicy doskoczyli do niego i Pustólecka stracila go z oczu.
Walka sie skonczyla. Napastnicy zaczeli dobijac pozostalych przy zyciu wrogów, obdzierac poleglych i zbierac swoich pobitych. Pustólecka postanowila to wykorzystac. Zebrala wszystkie sily i ogromnym wysilkiem zepchnela z siebie zwloki Szczywola. Jednak nie zdazyla dac nura w krzaki. Nie wiadomo skad, znalazlo sie przy niej kilku Jacwingów i mimo rozpaczliwej obrony, spetali ja jak barana. Szarpnieciem postawili na nogi i pociagneli miedzy soba.
Gdy tak ja wlekli, zobaczyla wstrzasajacy widok. Pod drzewem siedzial mlody chlopak, mlodszy od Jaska. Ze straszliwej rany na brzuchu wyplywaly mu na zewnatrz, polyskujace sino, wnetrznosci. Mimo bólu mlodzik nie wydawal z siebie najcichszego jeku. Jedna reka przytrzymywal wnetrznosci, d**ga sciskal za reke kleczacego przy nim przywódce napastników. Gdy zobaczyla twarz starszego wojownika, od razu rzucilo sie w oczy niezwykle podobienstwo miedzy nimi. Bez watpienia byli to ojciec i syn. Ojciec w d**giej rece trzymal dlugi sztylet. Pochyleni ku sobie, wsparci o siebie czolami, szeptali cos do siebie, a po ich twarzach splywaly lzy.
Nie widziala, co bylo dalej, gdyz przeslonily ich krzaki. Do jej uszu doszedl tylko zduszony jek. Gdy wiazali ja do konia, nie zwracala nawet na to uwagi, wstrzasnieta widziana scena. Natychmiast przypomniala sobie opowiadanie Kuby, które bylo tak podobne w swej tragicznej wymowie.
Nagle szarpniecie przywrócilo ja do rzeczywistosci. Jacwingowie objuczyli juz zdobyczne konie lupami, na kilku napredce zmajstrowanych wlókach ulozyli swoich rannych i poleglych. Do pozostalych koni przywiazali jenców.
Oprócz Pustóleckiej, byli to ranny Zbylut, dwóch jego podwladnych i mlody, pryszczaty wojownik, który pierwszy ja zauwazyl. Teraz, idac za koniem, plakal jak dziecko. Przywódca Jacwingów krzyknal przeciagle i kolumna przyspieszyla, zmuszajac jenców do biegu. Wkrótce wszyscy znikneli w lesie.
*

Bir yanıt yazın

E-posta adresiniz yayınlanmayacak. Gerekli alanlar * ile işaretlenmişlerdir