KWIAT PAPROCI 33

Amateur

KWIAT PAPROCI 33
I KOLEJNE PODSUMOWANIE

Tak, tak, zblizamy sie do finalu. Czy to wiatr? Czy to huragan? Czy tylko ktos odetchnal z ulga? Niestety, jeszcze odrobina zostala. Pora wiec na… uwaga, uwaga, chwila napiecia… AKT CZWARTY!!! Tadam!!! Rozczarowani? No dobra, to mial byc epilog, ale sie rozpisalem. Epilog bedzie po Akcie Czwartym. Za to ten akt bedzie juz najkrótszy.
Bedzie tez chyba najnudniejszy. Jest w nim pare wyjasnien, sila rzeczy wiec, opisy beda chwilami mocno przynudzac. I usypiac. Szykujcie poduszki.
Dramatis personae tym razem nie ma. Bo i po co. Nikt nowy juz sie nie pojawi. Moze poza jednym wyjatkiem, w Epilogu…

AKT CZWARTY – OKRUCHY PRZESZLOSCI

Pare tygodni pózniej, Plawecki z Hanka wybrali sie na Sowie Wzgórze. Trzymali sie za rece jak para mlodzików i co chwile rzucali sie sobie w ramiona. Mimo uplywu czasu, nie potrafili sie soba nasycic, zwlaszcza Hanka. Tym bardziej, ze byla wprost zachwycona, nowym instrumentem Plaweckiego.
Gdy opowiedzial jej, nie pomijajac niczego, swoja przygode, nie mogla poczatkowo uwierzyc. Nawet gdy Borowikowa potwierdzila jego slowa. Uwierzyla dopiero, gdy po raz pierwszy wyladowali w lózku i naocznie, a takze namacalnie, przekonala sie o prawdziwosci jego slów. Wprawdzie poczatkowo bylo troche wrzasków bólu, ale bardzo szybko przywykla do nowej sytuacji. Która to sytuacja, bardzo zreszta jej odpowiadala.
Zachwycona byla zwlaszcza brakiem wlosów lonowych u Plaweckiego. Teraz seks oralny stal sie dla niej przedmiotem dominujacym. Brala go do ust przy byle okazji, kiedy tylko znajdowali sie sami. Lub choc troche sami.
Takze i teraz, wedrujac na Wzgórze, zdazyla juz go wyssac. Calujac ja pod drzewem, czul wyraznie smak swojego nasienia. Podejrzewal, ze specjalnie zostawila sobie pare kropel na jezyku, aby go poczestowac.
Objeci, ruszyli dalej. Po paru krokach podjela przerwany wczesniej temat.
– Myslalam, ze mi serce peknie, kiedy musialam tak lezec na tym stole i trupa udawac – zerknela na niego. – Juz bym nawet poleciala potem do ciebie, zeby Józka mnie nie przytrzymala.
– Dobrze ci to wyszlo – stwierdzil bez usmiechu. – Bylem swiecie przekonany, ze nie zyjesz.
Ponownie na niego zerknela i uwiesila mu sie na szyi.
– Przepraszam! – smarknela mu nad uchem. – Ale ciotka powiedziala, ze tak bedzie lepiej, ze to dla naszego bezpieczenstwa.
– Skoro tak powiedziala, to musiala miec racje – Plawecki w koncu sie usmiechnal. – Ona niczego nie robi bez potrzeby.
Ale niczego nie raczy tez wyjasnic, dodal w myslach.
– A ty tak strasznie z tego powodu cierpiales… – Hanka wciaz tulila sie do niego.
– Tak, ostatnimi dniami faktycznie sporo sie dzialo.
Spróbowal zbagatelizowac sprawe, ale mu nie wyszlo. Dziewczyna natychmiast zorientowala sie, o co mu chodzilo. O podróz w czasie.
– Musialo ci tam byc strasznie – stwierdzila. – Nie wyobrazam sobie nawet, ile tam jeszcze przecierpiales.
– Cóz… – mruknal. – Byly tez i dobre chwile.
Zerknela na niego uwaznie. I ponownie domyslila sie, co ma na mysli. Zejga.
– Jaka ona jest? Byla?
– Byla wspaniala – odparl bez ogródek. – Gdyby nie ona, nie wiem, jak bym zniósl tam pobyt.
– Kochales ja? – spytala patrzac w ziemie.
– Tak. Mysle, ze tak – odparl po chwili zastanowienia.
– Bardziej, niz mnie? – zajrzala mu w oczy.
Usmiechnal sie. Chcial ja pocalowac, ale mu sie wywinela.
– Odpowiedz! – nalegala.
– Gdybym to ja kochal bardziej, pozostalbym chyba z nia, zamiast wracac do ciebie. Nie pomyslalas o tym?
Odwrócila sie do niego plecami, udajac obrazona. Widzial jednak, ze odetchnela z ulga. Stanal za nia i objal ja.
– Czy to juz wszystko, czy jeszcze chcesz cos wiedziec?
Odwrócila sie. Mimo, ze byla zamknieta w jego objeciach, zrobila to blyskawicznie. Pocalowala go, po czym wysliznela sie z jego uscisku jak wegorz. Pobiegla miedzy drzewa i po chwili sie zatrzymala.
– Spójrz! – zawolala. – Spójrz, ile jagód!
Zblizyl sie. Faktycznie, jagód bylo zatrzesienie. Od miejsca, gdzie stali, jagodniki ciagnely sie dalej w las, wielka, granatowa plama. Jagód bylo tyle, ze niemal nie bylo widac lisci.
– Jest ich mnóstwo – stwierdzil zdumiony. – Trzeba by tu przyjsc z wiadrami i nazbierac troche.
– Przyjdziemy tu pózniej z innymi – zadecydowala. – A na razie mozemy troche zjesc. Ogromnie lubie jagody!
Nie czekajac na niego, wsunela sie w jagodniki i opadla na kolana. Poszedl za jej przykladem. Jagód bylo tyle, ze mozna bylo je rwac garsciami. Byly pyszne i pelne soku. Jednak szybko go to znuzylo. Wstal. Hanka, nie zwracajac na niego uwagi, wciaz bobrowala wsród krzaczków. Ruszyl przed siebie. Cos nieodparcie ciagnelo go na Wzgórze.
*
Idac, wrócil wspomnieniami do wydarzen ostatnich dni.
Po powrocie z browaru, Borowikowa z pozostalymi chciala wracac do Paprotni. I to jak najszybciej, bowiem w rane Kuby wdalo sie zakazenie, a i z kolanem Jaska bylo gorzej, niz sie na poczatku spodziewano. Plawecki jednak przekonal ja, by zostali przez dzien, lub dwa w stolicy. W szpitalu na pewno znalezliby fachowa pomoc. Borowikowa z poczatku obrazila sie troche, ale ulegla, gdy Plawecki wyjasnil, ze chodzi mu glównie o jak najszybsza opieke, niz leczenie, bo w tym calkowicie zdaje sie na nia.
Pojechali wiec na Leszno, do szpitala Sw. Lazarza. Tam, ku zdumieniu lekarzy, Borowikowa w iscie ekspresowym tempie, postawila obu braci na nogi. Dotyczylo to zwlaszcza Jaska, któremu co niektórzy fachowcy mieli wielka ochote amputowac noge w kolanie.
Nie pozwolila nikomu ogladac swoich zabiegów. W rezultacie lekarze komisyjnie zwrócili sie do niej z propozycja pracy na wysokim, dobrze platnym stanowisku. Borowikowa najpierw ich wysmiala, potem przeprosila i grzecznie odmówila.
Dwa dni pózniej obaj bracia opuscili szpital. Co prawda bardzo niechetnie, mieli bowiem wielkie powodzenie wsród pielegniarek. Zwlaszcza Kuba, który ze swoja rana, biegnaca na ukos przez twarz, wygladal iscie po zbójecku. Jasiek jeszcze troche utykal, ale wolal dokurowac sie w domu. Wtedy Plawecki zaprosil wszystkich do siebie, gdzie na rozmowach spedzili niemal cala dobe. Potem cale towarzystwo zapakowalo sie do fiata i wrócilo do Paprotni. Z Plaweckim pozostala jedynie Hanka, która za nic nie chciala sie z nim rozstac.
Przed wyjazdem Borowikowa dala Plaweckiemu adres pary adwokatów. Stwierdzila, ze przyda mu sie takie wsparcie, podczas sprzedazy majatku. Plawecki podziekowal i, chociaz mial swoich prawników, udal sie pod wskazany adres, do kancelarii adwokackiej “Melchior Wylazek i córka”. Jakiez bylo jego zdumienie, gdy w adwokacie rozpoznal grubasa od beczek, a w jego córce Aldonie, pulchna dziewczyne, która na Kupalnocce Jasiek wyobracal wspólnie z jednym z muzyków. Sam równiez zostal rozpoznany, a gdy pokazal jeszcze kartke od Borowikowej, zostal obsluzony od reki.
Razem udali sie do Pustóleckiej. Ta, gdy weszli, poczatkowo zbladla i chciala uciekac. Jednak, gdy dowiedziala sie, z czym przyszli, od razu odzyskala humor. Wylazek byl doswiadczonym adwokatem, wiec sprawe sprzedazy zalatwili blyskawicznie.
Pare nastepnych dni zeszlo mu jeszcze na sprawach papierkowych i wreszcie byl wolny. Wolny od wszelkich klopotów i zmartwien. O fabryki, o pracowników i o mnóstwo innych spraw, którymi do tej pory musial sie zajmowac, a które teraz absolutnie go juz nie odchodzily. W bankach szwedzkich i szwajcarskich mial odlozone kilka milionów w zlocie i w twardej walucie. Zapewnialo to dostatnie zycie nie tylko jemu, ale i jego bliskim. A skoro nie mial juz zadnej bliskiej rodziny, byl najwyzszy czas, aby zalozyl wlasna.
*
W Paprotni zostal powitany jak bohater. Wszyscy tam juz wiedzieli, co zrobil, i teraz przescigali sie gromadnie w skladaniu wyrazów wdziecznosci. Zarówno ci, co przezyli, jak i ci przywróceni do zdrowia i zycia. Hanka dwoila sie i troila, odpedzajac od niego chetne dziewczyny. Dopuscila do niego jedynie Kryske, z która spedzili pózniej we trójke sporo upojnych chwil. Kryska, ze swojej strony, wylazila ze skóry, odwdzieczajac sie za to, co zrobil. Sposób, w jaki zginela, odbil sie jednak trwale na jej psychice i wracal czasem do niej w nocnych koszmarach. W jej wlosach pojawilo sie siwe pasmo, na szczescie niezbyt widoczne u blondynki, jaka byla.
Jedynym niezadowolonym z obecnosci Plaweckiego wydawal sie kowal Walonek. Owszem, byl wdzieczny Plaweckiemu za przywrócenie mu syna do zycia, ale do okazywania radosci, z pewnych wzgledów, nie byl skory. Cala ceremonie powitania Plaweckiego przestal z boku, jak zwykle z ponura mina.
Wiecej serca okazala Plaweckiemu Walonkowa. Ku ogólnej uciesze, wysciskala go na wszystkie strony, omal nie gruchoczac kosci. Jednak propozycji odwiedzin u niej w domu, po dalsze dowody wdziecznosci, Plawecki nie przyjal, wymigujac sie pod byle pretekstem. Co dziwne, po tej odmowie Walonek jeszcze bardziej sie na niego obrazil. Plawecki z bracmi zachodzil potem w glowe, dlaczego. Wspólnie doszli do wniosku, ze kowal po prostu chcial zwalic na Plaweckiego swoje obowiazki malzenskie, by móc w spokoju trabic bimber dziadka Obierki.
Dziadek Obierka natomiast przeszedl sam siebie. Na powitanie naszykowal prawdziwie zabójczy trunek – bimber z korzeni paproci, oczywiscie tych zwyczajnych. Nad receptura i proporcjami skladników pracowal od wielu lat, ale dopiero teraz mu sie ta sztuka udala. Korzeni paproci uzywano tu powszechnie w leczeniu rozmaitych dolegliwosci, jako ze posiadaly one silne wlasciwosci lecznicze. Sam bimber takze zachowal pewne lecznicze wlasciwosci, posiadal jednak prócz tego poteznego kopa. Po dodaniu jeszcze jakichs sekretnych ingrediencji dziadka, trunek nabral takiej mocy, ze Plawecki po jednej (ponad cwierclitrowej, co prawda) szklanicy, zwalil sie bez przytomnosci i przechrapal reszte powitalnej uczty. Oczywiscie, wczesniej zdazyl juz sporo wypic, ale dopiero arcydzielo dziadka dalo mu popalic.
Uczta na jego czesc, bedaca tez uczta zareczynowa, przewyzszyla wielokrotnie pamietny obiad w sadzie. Tak pod wzgledem ilosci potraw, jak i ich róznorodnosci. Chociazby z tego wzgledu, ze bylo mnóstwo potraw swiezo pieczonych, duszonych i gotowanych, na co poprzednio nie bylo czasu. Ilosc trunków byla oczywiscie, wprost proporcjonalna do liczby potraw. Nikt nie wylewal za kolnierz, i wielu gosci trzeba potem bylo zbierac i rozwozic furmankami do domów. Nawet Walonek nie wytrzymal dlugo tempa picia, jakie narzucil Obierka i zasnal pod stolem, w kaluzy wlasnych wymiocin.
Dziadek natomiast doil bimber, niczym zsiadle mleko. Dopiero po kilku litrach zaczelo mu sie kurzyc ze lba. Wtedy to tez, zaczal sie dobierac do obecnych na zabawie dziewczyn. O maly wlos ponownie nie dopadl Kryski. Jednak ta, zajeta wraz z Hanka opieka nad Plaweckim, nie dala sie tym razem zaskoczyc. W rezultacie dziadek dobral sie z lapami do Józki, potem wymacal jeszcze dwie przypadkowe dziewczyny, a na koniec wychedozyl Ewke, sprawiajac, ze swoimi wrzaskami przeploszyla na kilka godzin bociany z dachu chalupy Borowikowej.
Bimber dziadka przydal sie w jeszcze jednej sprawie. Plawecki przyslal do wioski najlepszych lekarzy, jakich mógl znalezc. Wszyscy oni wychodzili ze skóry, aby pomóc ludziom, tak strasznie poranionym i okaleczonym. Jakiez bylo ich zdumienie, gdy pewnego dnia wszyscy, jak na komende, cudownie ozdrowieli. Nawet ci okaleczeni. Co wiecej, nieoczekiwanie wrócili do zycia ci, co stracili zycie na wzgórzu. Radosci, oczywiscie, nie bylo konca, jednak lekarze byli w szoku. Mieli wielka ochote rozglosic po calym swiecie o tym wydarzeniu. I wtedy do akcji wkroczyl dziadek Obierka.
Stary wyga od razu zorientowal sie, co sie swieci, a czesci prawdy po prostu sie domyslil. Zebral wiec wszystkich zszokowanych lapiduchów do kupy, poczestowal bimbrem i poil ich regularnie do nieprzytomnosci, dopóki nie wrócila Borowikowa z kompania. Wtedy ona zajela sie lekarzami tak, ze wkrótce zapomnieli kompletnie o calym wydarzeniu. Wrócili do Warszawy bardzo zadowoleni z siebie, w poczuciu dobrze spelnionego obowiazku. Poza paroma wyjatkami. Którym to wyjatkom tak zasmakowal bimber dziadka, ze jeszcze na powitalno-zareczynowej zabawie, znajdowano ich spitych w róznych zakamarkach. Jednak, nawet pomimo skrzetnych przeciwdzialan Borowikowej i dziadka Obierki, plotki o cudownym wydarzeniu zaczely krazyc coraz dalej i dalej. I wkrótce miano odczuc tego skutki.
Plawecki przebudzil sie dopiero nastepnego dnia, po poludniu, z koszmarnie wielkim kociokwikiem, marzac o szybkiej i bezbolesnej smierci. Gardlo mial wyschniete do tego stopnia, ze kiedy wypelzl na podwórze, o maly figiel nie wychleptal gnojówki z kaluzy przy chlewie. Poratowala go Borowikowa, jednym ze swoich specyfików. Gdy Plawecki doszedl juz do siebie, doszedl tez do wniosku, ze w przyprawieniu dziadkowego bimbru takze Borowikowa musiala maczac palce.
Co do pytan, które mial do Borowikowej, to nie udalo mu sie na razie jej dopasc. Zajeta ceremonia powitalna, wciaz mu gdzies uciekala i wymigiwala sie pod byle pretekstem. W koncu dal sobie spokój. Predzej, czy pózniej i tak ja przycisnie. Czasu teraz mial dosc. Gdy tylko w koncu sie pozbieral, wybral sie z Hanka na Sowie Wzgórze.
*
Wszedl na Wzgórze i rozejrzal sie. Uprzatnieto juz tragiczne slady po nieszczesnej Kupalnocce. Jedyna rzecza, przypominajaca tamte wydarzenia, byl ogromny lej, wciaz ziejacy w ziemi. Niczym otwarta paszcza smierci, której w ostatniej chwili wydarto ofiary.
Powoli przeszedl skrajem polany. Cisza byla porazajaca. Jakby wszystkie zywe stworzenia omijaly to miejsce szerokim lukiem. Byc moze zwierzeta instynktownie wyczuwaly, pozostale tu, slady smierci. Wsród drzew nie odzywal sie najmniejszy ptak i nawet owady nie przebiegaly lesnego poszycia. Dopiero dalej, spoza Wzgórza, dochodzily do niego swiergoty i trele. Ale samo Wzgórze bylo jak wymarle.
Usiadl przy jednym z glazów, na zwalonym pniu i zamyslil sie. Tyle sie ostatnio wydarzylo. Podrózowal poza granice wieków. Walczyl w bitwach, niczym jakis rycerz z basni. Wymknal sie ze szponów smierci. A przede wszystkim odnalazl milosc swego zycia. Czy zawdzieczal to wszystko zbiegowi okolicznosci, czy tez byla to sprawka paproci, jak mawiala Borowikowa?
Wyjal Kwiat z zanadrza i obejrzal uwaznie po raz tysieczny chyba. Obracal go na wszystkie strony, patrzyl pod swiatlo, trzymajac za lancuszek. Kwiat byl zatopiony w krysztale, lecz nie byl to Kwiat Hieronima Pustóleckiego. Tamten oddal Hance i nosila go teraz na szyi, razem z medalikiem od niego. Ten Kwiat byl tym, który znalazl z Józefina. Borowikowa dala mu go w miescie, tuz przed swoim odjazdem. On natomiast zaniósl go do Mankielewiczowej, a tam zatopiono go w krysztale, tak jak sobie zazyczyl.
Schowal Kwiat z powrotem i na nowo pograzyl sie w myslach. Zamyslony, nie uslyszal cichych kroków. Ocknal sie dopiero, gdy uslyszal nad soba glos.
– Robisz rachunek sumienia?
Podniósl glowe. Nad nim stala Borowikowa.
– Nie – mruknal. – Po prostu… Po prostu musialem tu przyjsc.
– Tak, wiem – usmiechnela sie. – Wzgórze cie przyciaga. Po tym wszystkim, co przeszedles, trudno sie dziwic. A gdzie Hanka?
– Zbiera jagody – wyjasnil.
Gdzies za jego plecami zaszelescilo cos cicho.
– Zostawiles ja sama?! – zdziwila sie. – A jesli…?
– Co niby moze sie stac? Przeciez nic nam juz nie grozi.
– W zasadzie tak – zgodzila sie. – Ale nigdy nic nie wiadomo.
– Przyszlas tu, zeby mnie straszyc? – spojrzal na nia krzywo.
– A ty? – odpowiedziala pytaniem. – Po co tu przyszedles?
– Nie wiem – wyznal. – Zeby pomyslec? Zastanowic sie nad paroma rzeczami? Pobyc przez chwile sam?
– Pobyc sam, co? – zerknela za jego plecy, usmiechajac sie pod nosem. – Zatem nie bede ci przeszkadzac.
Odwrócila sie i ruszyla w strone drzew. Przygarbiona, wygladala w tej chwili, jakby nagle postarzala sie o wiele, wiele lat. Patrzyl za nia uwaznie. Mial do niej tyle pytan. Chcial od niej tylu wyjasnien. Jednak teraz, gdy za nia patrzyl, wszystko nagle stalo sie jasne i proste, jakby w mózgu znowu odblokowala mu sie jakas klapka.
Szybko wstal z pnia.
– Zejga!!!
Ramiona Borowikowej drgnely leciutko. Przeszla jeszcze pare kroków i zatrzymala sie.
– Zejga! – powtórzyl Plawecki. – Przeciez wiem, ze to ty!
Borowikowa odwrócila sie do niego. W jej oczach bylo pelno lez.
– Od dawna… – rzekla z wysilkiem. – Od bardzo juz dawna nikt mnie tak nie nazywal…
*

Bir yanıt yazın

E-posta adresiniz yayınlanmayacak. Gerekli alanlar * ile işaretlenmişlerdir